Bałam się trochę tego wyjazdu jak diabeł święconej wody, a wiadomo...jak człowiek się boi, że coś się stanie, to się stanie ;). Dodatkowo w kantorze mieli samych specjalnych klientów i nie wymieniłam złotówek na korony, więc z zatankowanym samochodem, ale za to bez funduszu reprezentacyjnego pojechałam z młodszą latoroślą po rodziców i starsze dziecko, które miało to szczęście pod okiem Dziadków dłużej zakosztować uroków Liberca.
Już w połowie drogi auto zastrajkowało wołając o olej (którego na szczęście rano nie wypakowałam z bagażnika, choć chodziło mi to po głowie)...
Telefon do przyjaciela (w tej roli oczywiście świetnie sprawdza się mój osobisty M., który na szczęście odbiera również w sytuacjach awaryjnych np. gdy zabraknie paliwa (sprawdzone ;).
- Trzeba dolać?
- Trzeba.
Zła odpowiedź. No ale lepiej dolać niż ma być tak jak wtedy, gdy na światłach uprzejmy pan powiedział mi, że złapałam gumę, a ja podziękowałam, wcisnęłam gaz i pojechałam dalej...bo już było blisko do domu...
Oczywiście maski samochodu tak dawno nie otwierałam, że się zapiekła i nie można jej było ruszyć.Chcąc nie chcąc musiałam prosić jakieś męskie, tatusiowe ramię o pomoc ( wiadomo, zawsze lepiej tatusiowe, bo co to by był za przykład dla dzieci, gdyby nie pomógł kobiecie z małą dziewczynką :).
W końcu się udało. Potem poszło już z górki. Trasa prosta, droga dobra.
I tak po niedługim czasie stanęliśmy pod ratuszem, z którego balkonu wychylali się ( każdy w innym czasie ;) cesarz Franciszek Józef, Vaclav Havel i Hitler. Ponoć wstęp do ratusza płatny, koron brak, no ale jak tu być i nie zobaczyć witraży, które kocham nieodwzajemnioną miłością od lat?
Ale wokół gromadzą się weselni goście przybywający na ślub.Więc jak tu nie skorzystać z okazji? Główka pracuje. W końcu od czego ma się aparat, dziś każdy może być fotografem, nawet ślubnym. Tak więc wchodząc na pewniaka i niby obfotografowując Pannę Młodą wraz z orszakiem, wkręciłam się do środka, który pieczołowicie obeszłam, opstrykałam, a resztka przyzwoitości i ciasnota wśród takiej ilości przybyłych, kazała wycofać się nie wchodząc do sali ślubów.
Potem jeszcze szybki spacer po starówce, rzut oka na niesamowity przystanek autobusowy - idealny przykład czeskiego poczucia humoru i zachwyt przepięknym, secesyjnym hotelem Praha...ach...
Liberec to miasto nie na kilka godzin. To miasto na weekend, tydzień, miesiąc. Z atrakcji jakich można by wyliczać długo, warto wspomnieć o wzgórzu Ještěd, Muzeum Północnoczeskim, Centrum Nauki IQ Landii, Ogrodzie Botanicznym i ZOO czyli aż nadto powodów, by tam wrócić ;).
Autorem rzeźb na przystanku jest David Černý ( na pewno kojarzycie jego dzieci na wieży telewizyjnej w Pradze lub poznańskiego Golema, a może nawet kontrowersyjnego człowieka w praskiej Galerii Futura, któremu po drabinie można wejść w tyłek....)
Jeśli nie boicie się czeskiego humoru i sztuki, a także chcielibyście zrozumieć, czego symbolami na przystanku jest przewrócony żydowski świecznik, rosiczka, kufle na piwo i czyja głowa z wbitymi sztućcami leży gotowa do spożycia, polecam tekst Mariusza Szczygła "Wkurzacz czeski", do poczytania
tu ;).